Gdy za oknem leje, zimno może nie jest, ale błoto sięga powyżej kolan (bo tak mi okolice domu rozkopano), to najlepiej przytulić się do gorącego kominka (na początek), postawić gdzieś w okolicy karafkę ze starą dobrą nalewką i oddać się zaległej lekturze. – Pierniczejesz, panie M. - chciałoby się powiedzieć, tyle że takie marzenia to sobie można odłożyć, mam nadzieję, na parę lat. A jak na dzisiaj to zamiast zasiąść przy kominku, lepiej jednak wskoczyć do ciepłego basenu, a jak się po tym zdarzy jeszcze cieplejsza sauna i przede wszystkim parę osób, z którymi nie strach zamienić kilku zdań bez obawy intelektualnego debetu, to czego więcej wymagać? Tym bardziej, kiedy rozmowa zejdzie na dalekie strony, w których się niegdyś bywało to robi się nader apetycznie, a gdy jeszcze szczegóły dotyczą osiągnięć egzotycznej kuchni…

Tak zeszło nam kilka dni temu na rozmowy o kuchni greckiej, na stół trafił świeżo w domu upieczony pyszny chlebek, coś tam bardzo niezdrowego z grilla i tzatziki. A właśnie o tzatziki poszło. Bo przypomniałem sobie jak kilka lat temu późną wiosną, kiedy rano wchodziłem na zaśnieżony jeszcze Olimp, a po obiadku mogłem się wymoczyć w ciepłym już greckim morzu, nabierałem apetytu niebotycznego. Kuchnia grecka nie jest zbyt ciężka, więc nawet największe napady żarłoczności nie były specjalnie groźne. Na pierwszy rzut szło malutkie miejsce do podjadania, czyli pięć stolików jeszcze w porcie rybackim. Turyści tam raczej nie trafiali, my też odkryliśmy to przypadkiem, włócząc się po zakazanych zakamarkach. Za marnych kilka euro dostawało się kopiasty talerz szprotkowatych rybek prosto z głębokiego oleju, dwie – trzy cytryny, dwa chlebowe placki i dzbanek białego wina. No i oczywiście widok na mały rybacki port z jego posuwisto zwrotnym pośpiechem oraz aromatem, który chyba powodował, że z reguły byliśmy jedynymi turystami w tym przewiewnym cokolwiek lokalu. Po takim pięknym podwieczorku wybór miejsca na późną kolację stawał się naprawdę problemem. Bo przecież nie można zatrzeć już tak pięknie naszkicowanych kulinarnych dróżek ku doskonałości.

Tu z pomocą przychodziło właśnie tzatziki. Wędrując wąskimi uliczkami dalekiego przedmieścia Salonik, wchłanialiśmy zapachy dobiegające z dziesiątków tawern, barów i innych miejsc, gdzie można było przysiąść przy stoliku lub przynajmniej przy barze. A wszystkie aromaty przebijał właśnie charakterystyczny ślad tego najbardziej greckiego sosu. I nikt mi nie powie, że tylko dalekonośny zapach czosnku mógł przebić się przez tysięcznie potęgowany aromat portowych przedmieść. Czego tam się nie czuło w gęstym, chociaż morsko rześkim powietrzu! Ale tylko jakiś szczególny ton greckiego sosu powodował, że siadaliśmy właśnie w tym a nie w innym miejscu.

I tutaj nagle, nie nad morzem lecz naszymi błotnymi akwenami, zostałem zaskoczony pamiętnym echem greckich doznań osmologicznych. Półmisek z tzatziki wydzielał woń pobudzającą taki apetyt, że … szkoda gadać. A był to sos właśnie kosmicznie prosty, bez udziwnień typu grzybki, curry, feta, majonez (brrr!) czy paluszki krabowe – jakie wmiksowano mi kiedyś w jednej z podobno dobrych restauracji gdańskich. Zwyczajny jogurt (no, bałkański może), starty ogórek, ale bardzo mocno, mocno wyciśnięty, dwie duże łyżki oliwki, oczywiście kilka (zależy od wrażliwości) wyciśniętych ząbków czosnku, bardzo drobno pokrojone listki mięty z własnego ogródka, szczypta koperku i … parę godzin na „przegryzienie się” tego wszystkiego. Aha, o odrobinie soli i pieprzu nie wspomniałem, bo to się rozumie samo przez się. Wprawdzie autorka tej dobroci nie wypowiadała się w kwestii upowszechnienia przepisu, ale przecież samo wyliczenie składników to jeszcze nic. Potrzebna po prostu jeszcze odrobina kulinarnego szaleństwa. I już!

Wiesław Mądrzejowski