Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę... - pewno co najmniej niektórym etatowym pracownikom „Kurka” trochę przykro czytać takie słowa skierowane w stronę redakcji. Niestety, z owym „nie płaczę” tak jest, mam na to świadków. Aby jednak redakcji nie było zbyt smutno: Jednakże gdy cię długo nie oglądam, czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam – bo to też prawda. Pisanie do „KM” nie jest, co najmniej w tej chwili, całym moim życiem, ale stanowi dość istotny jego element. Stało się rodzajem nałogu.

Wszystko zaczęło się prawie dziesięć lat temu. A prawdopodobnie wcześniej, bo już jako nastolatek redagowałem „Gazetę Domową”, w której w naiwny i dość nieporadny z obecnego punktu widzenia sposób opisywałem życie pod jednym dachem z najbliższymi. Ostatnio zdałem sobie sprawę, że tych dziesięć lat związku z „Kurkiem” to praktycznie połowa historii tego najpierw dwutygodnika, a „przy mnie” już tygodnika. Zabrzmi to nieskromnie, ale w takim razie jestem owej historii istotnym bądź co bądź elementem. Pierwsze kroki stawiałem jeszcze w dawnej siedzibie w budynku MDK-u. Debiutanckie teksty przyniosłem napisane odręcznie. Zapamiętałem sympatyczne spojrzenia ówczesnych pracowników (a trochę się do dziś personalnie zmieniło) i wyczuwalny w powietrzu zapach perfum, bodajże męskich. Panu Naczelnemu, ubranemu wtedy w różową czy liliową koszulę, artykuliki przypadły do gustu i po kilku dniach mogłem je przeczytać w „Kurku”. Łącznie z tymi, których zredagowanie w krótkim czasie mi zlecono.

Na początku pisywałem o rozmaitych sprawach (zdarza mi się to i obecnie), potem tak jakoś wyszło, że skupiłem się na prowadzeniu działu sportowego (on też był w „Gazecie Domowej”). Pamiętam, że przez pierwsze miesiące Pan Naczelny zostawiał sobie na deser pisanie relacji z meczów najlepszego wówczas w powiecie MKS-u Szczytno. Myślałem sobie, że miło byłoby pisać także i o tym. No i tak się stało.

Sport to zdrowie – mówi znane powiedzenie. A pisanie o sporcie? Mam znajomych, którzy kręcą nosem, że w niedzielny wieczór idę do redakcji, by zapełnić mniej więcej trzy strony. Inaczej się nie da – najwięcej imprez sportowych odbywa się przecież w weekend. Telefony, rozmowy z przybyłymi do redakcji gośćmi, wcześniej mecz „na żywo” – i ogarnianie tego prawie do północy. A nazajutrz – „normalna” praca w szkole, w której nie mogę przecież być niewyspany.

Zastanawiam się czasem, jak długo jeszcze będę zajmował się tym, czym się zajmuję, i do którego roku życia „wypada” być tego typu współpracownikiem. W owym życiu czegoś by z pewnością zabrakło, stałoby się ono uboższe. Rodzinna, mimo niekiedy pewnych spięć, atmosfera w „Kurku”, imieninowe czy urodzinowe spotkania, zbieranie materiałów piłkarskich z nieocenionym, choć czasem nieprzewidywalnym, Zbyszkiem Dobkowskim (nadaje się to na oddzielne wspomnienia), walka o umieszczenie niektórych tekstów (nie wszystko, niestety, zawsze się zmieści). Bez „Kurka” nie miałbym prawdopodobnie okazji porozmawiania z Włodzimierzem Smolarkiem, Stanisławem Oślizłą, medalistami Mistrzostw Polski, Europy, a nawet Świata. No i jeszcze to „panie redaktorze”, które co jakiś czas słyszę nie tylko na stadionie. Bezcenne.

Jednakże gdy cię długo nie oglądam, czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam...

Grzegorz Pietrzyk