odc. 171

Wrześniowe noce na Mazurach w niczym nie przypominają doskonale znanych z licznych horrorów ciemnych, przenikniętych zimnym wichrem angielskich czy hiszpańskich scenografii. Takie sobie zwykłe, czasem rozgwieżdżone niebo, lekki wiaterek. Od czasu do czasu mały przelotny deszczyk. Do tej idyllicznej scenerii zupełnie nie pasowała więc scena niczym żywcem wyjęta z mrocznych obrazów Polańskiego, a może nawet Hitchcocka.

Boczną, polną i wyboistą drogą toczył się powoli czarny długi samochód z wygaszonymi światłami. Przez otwarte boczne szyby można było usłyszeć przyciszone, lecz roznoszące się w nocnej ciszy przejmujące mocą tony opery Wagnera. Samochód co jakiś czas zatrzymywał się, a pasażer siedzący obok kierowcy podnosił szmatkę zasłaniającą ekran GPeSa.

- Jeszcze sto metrów i w lewo – instruował kierowcę. Gdy w końcu precyzyjny satelitarny namiernik wskazał osiągnięcie zaprogramowanego celu, samochód zatrzymał się i wysiadły z niego trzy postacie trudno rozpoznawalne w księżycowej poświacie. Wszyscy ubrani w obcisłe kurtki z kapturami głęboko zachodzącymi na ukryte w cieniu twarze.

- To tu? – ni to zapytał ni stwierdził najwyższy.

- Na to wygląda – siedzący wcześniej obok kierowcy tęgi mężczyzna chrząknął bez większego przekonania. Z bagażnika wyjął ciężki kanister i ustawił przy najbliższym stogu – Do cholery z tą techniką, kiedyś tego nie było i jakoś sobie dawaliśmy radę! Najlepsze to, co najprostsze!

- Miały być trzy sterty słomy, stodoła i … - nie dokończył, gdyż tuż nad ich głowami rozległ się nagle ostry świst powietrza przeszywanego przez aerodynamiczną sylwetkę szybko przemieszczającego się obiektu.

Zakapturzeni padli na ziemię i wtulili twarze w niezaorane jeszcze ściernisko. Minęło dobrych kilka minut, zanim odważyli się podnieść głowy.

- Co to było do cholery?! – szepnął kierowca.

- Coś mi się wydaje, że nas namierzyli, spadamy! – wysoki poderwał się i ruszył do samochodu.

- Czym namierzyli, w środku nocy? Kto zresztą? Za dużo telewizji oglądasz. Co za czasy, z kim ja muszę pracowac?! – westchnął tęgi i otrzepał kombinezon.

- Ale sobie gębę przerysowałeś – zwrócił się do kierowcy, którego twarz po przeciągnięciu po ściernisku wyglądała niczym po bezpośrednim kontakcie pierwszego stopnia z paznokciami zazdrosnej kobiety. – Dość tego, do roboty, panowie!

- Tttt… tttam…! – kierowca stał niczym wkopany w ziemię słup i wyciągniętą ręką wskazywał przed siebie.

- O…. ooo! Okręt podwodny!!

Faktycznie, jakieś sto metrów przed nimi gwiazdy odbijały się w słabo stąd widocznej, rozległej tafli wody. Daleko od brzegu kołysał się charakterystyczny głęboko zanurzony szary cień zakończony długą, zakrzywioną rurą peryskopu.

- Jaki okręt, baranie! – wrzasnął wściekle tęgi – Na tym bajorze?! Przyjrzyj się dobrze, bohaterze pieprzony! Łabędź cholerny! Najpierw nas na glebę położył jak nad głowami nam przeleciał, a teraz w twojej tępej mózgownicy U-Boota udaje!

- Koniec tego przedstawienia, do roboty! – złapał za kanister i rozlał zawartość wokół stogu. – Dawaj drugi – wrzasnął do długiego. – Za co ja wam do cholery płacę?!

Robota poszła sprawnie, w końcu mieli wprawę. Firma „Usługi niekonwencjonalne” od lat znana była z solidnego wykonywania zamówień.

- Dobra, wystarczy – tęgi wrzucił kanistry do bagażnika i sięgnął po zapalniczkę. – Cofnij trochę, bo jak zaraz walnie, lepiej żebyśmy już byli daleko…

Samochód z włączonym silnikiem i otwartymi drzwiami przy kierowcy czekał na ostatni akord udanej operacji. Tęgi podszedł do stogu i nagle znieruchomiał. Stóg ożył! Podniósł się wielki snopek słomy i wysunęło się z niego ramię przedłużone o dobrze mu znaną lufę „kałacha”. Nie czekał ani sekundy, tyle mu mniej więcej zajęło dotarcie do samochodu. Za plecami usłyszał sapanie.

- Staaaać! Kurna staaać!

- Gaz! Do dechy! – wrzasnął – Chować głowy! Będą grzać! Zasadzka!

Słońce już stało wysoko. Nad polem Burzyka z Wyrzutków – przodującego eurorolnika i ambitnego działacza partii samych swoich panowała przedjesienna dostatnia cisza. Tylko z jednego z wielkich stogów niosło się donośne pochrapywanie przechodzące w mlaskanie. W końcu słoma poruszyła się. Najpierw wysunął się trzonek tęgich wideł a za nim wsparty o narzędzie pracy, zmęczony ciężką nocą skacowany mężczyzna. Skrzywiony trzymał się za pękającą z bólu głowę.

- Co tu tak do cholery śmierdzi – wstrząsnął się ze wstrętem – znów ropę z kombajnu ktoś spuszczał!

- I to w środku nocy – coś mu kołatało pod trzeszczącą czaszką – Ale pogoniłem złodziei!

Sięgnął po wymiętoszoną paczkę papierosów, zaciągnął się i wyrzucił zapałkę. Wybuch odrzucił go i kilka metrów. Poderwał się.

- Ale kurna narobiłem! Chodu! – rzucił się biegiem w stronę nieodległego jeziora.

Marek Długosz